Amelia, która nie wiedziała, że pomiędzy Rolandem a sir Johnem była mowa o niej, zdziwiła się wyrazowi oczu gościa, kiedy na nią spojrzał.
Anglikowi Amelia wydała się jeszcze bardziej zachwycającą.
Rozumiał on dobrze tę matkę, która z narażeniem własnego życia nie chciała profanować tej pięknej istoty i pozwolić na uczestnictwo jej w uroczystości, w której bogiem miał być Marat. I przypomniał sobie zimną i wilgotną celę i zadrżał na wspomnienie, że tam przecież sześć tygodni spędziło to białe i delikatne stworzenie.
Myśli, jakie przebiegały przez mózg sir Johna, nadawały jego twarzy wyraz tak różny od tego, jaki miał zazwyczaj, że pani de Montrevel zapytała, co mu jest.
Sir John na to opowiedział o swej wizycie w więzieniu.
W chwili, gdy sir John kończył opowiadanie, rozległy się dźwięki pobudki myśliwskiej i Roland wszedł z trąbą przy ustach.
— Kochany gościu — rzekł, opuszczając trąbkę — podziękuj matce. Dzięki niej będziem mieli świetne polowanie.
— Dzięki mnie? — zapytała pani de Montrevel.
— W jaki sposób? — dorzucił sir John.
— Oglądałem moje psy. Miałem dwa doskonałe psy: sukę i psa.
— Czy nie zdechły czasem?
— Otóż, wyobraź sobie, że moja kochana matka nie pozwoliła utopić żadnego ze szczeniaków. I oto potomstwo tej pary jest tak liczne, jak potomstwo Izmaela. Mam tedy całą sforę dwudziestu pięciu psów myśliwskich. Wszystkie czarne z białemi łapami. Słowem,
Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/158
Ta strona została przepisana.