cały regiment ogonów poskręcanych w trąbkę, aż miło popatrzeć.
I Roland zatrąbił po raz drugi; na głos tej fanfary przybiegł młodszy brat.
— Co to! — zawołał — idziesz jutro na polowanie? I ja pójdę, i ja pójdę!
— Dobrze — rzekł na to Roland. — A czy wiesz, na co polujemy?
— Nie wiem. Wiem tylko, że i ja pójdę.
— Polujemy na dzika.
— Ach, to doskonale!
— Zwaryowałeś! — zawołała, blednąc, pani de Montrevel.
— Dlaczego, mamo?
— Przecież polowanie na dzika to rzecz bardzo niebezpieczna.
— Mniej niebezpieczna, niż polowanie na ludzi, z którego przecież wrócił cało mój brat.
— Rolandzie — zwróciła się matka do syna — wytłómacz-że Edwardowi, iż niema najmniejszego sensu...
— Wziąłbym cię chętnie — odezwał się Roland — ale czy ty znasz przynajmniej strzelbę?
— E, panie Rolandzie — odparł żywo Edwardek. — Chodź-no ze mną do parku, powieś kapelusz swój o sto kroków, a pokażę ci, co to jest strzelba.
— Gdzieś się nauczył strzelać? — zawołała pani de Montrevel.
— U puszkarza w Montagnat, u którego są strzelby ojca i Rolanda. Pytałaś mnie, mamo, nieraz, co robię ze swymi pieniędzmi? Otóż kupowałem proch i kule, i uczyłem się tłuc Austryaków i Arabów, jak to robi Roland.
Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/159
Ta strona została przepisana.