Matka załamała ręce.
— Cóż robić, mamo. Dobry pies ma instynkt do polowania. Trudno; Montrevel nie może bać się prochu. Pójdziesz jutro z nami.
Chłopiec skoczył na szyję bratu.
— Ja zaś — wtrącił sir John — podejmuję się pasować cię na myśliwego, jak ongi pasowali na rycerza. Mam ładny karabinek; z nim cierpliwiej czekać będziesz na pistolety i szablę.
— No, kontent jesteś, Edwardzie? — zapytał Roland.
— Tak; ale kiedy dostanę ten karabinek? Jeśli masz pan pisać do Anglii, to nie wierzę obietnicy.
— Nie, przyjacielu; idź na górę i otwórz pudło z bronią.
— No to idźmy zaraz do pańskiego pokoju.
— Chodźmy — rzekł Anglik.
I wyszli.
W chwilę potem wyszła również wciąż zamyślona Amelia.
Matka i Roland dyskutowali jeszcze, czy Edward ma iść na polowanie, gdy ten powrócił już z karabinem na ramieniu.
— Popatrz-no, Rolandzie, co za ładny prezent zrobił mi milord.
I dziękował wzrokiem sir Johnowi, który stał na progu i wzrokiem szukał Amelii.
Roland wziął karabin do ręki, przymierzył go, popróbował cyngli i kurków i, przerzuciwszy z ręki do ręki, oddał Edwardowi.
— Podziękuj — rzekł jeszcze raz — milordowi; masz królewską broń. Chodźmy spróbować.
I wszyscy trzej wyszli. W kwadrans potem Edward
Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/160
Ta strona została przepisana.