Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/168

Ta strona została przepisana.

Zjawił się Jakób.
Edward czekał, dopóki Jakób nie wyruszył do Montagnat. Potem poszedł przebrać się.
Przy stole mówiono, oczywiście, tylko o polowaniu. Edward o niczem innem nie chciał mówić, a sir John, zachwycony odwagą i zręcznością Rolanda, uzupełniał wciąż nowymi szczegółami opowiadanie Edwarda.
Matka najbardziej była wzruszona tem, że Roland uratował Edwarda.
— A czyś mu podziękował? — zapytała chłopca.
— Komu?
— Bratu.
— Za co mam dziękować? Przecież zrobiłbym to samo.
— Trudno, pani — wtrącił sir John — jesteś gazelą, która wydała na świat rasę lwów.
Amelia również uważnie słuchała opowiadania, zwłaszcza od chwili, gdy zaczęli opowiadać o tem, co się działo koło klasztoru Kartuzów.
Pod koniec obiadu oznajmiono, że Jakób wrócił z Montagnat, przyprowadziwszy chłopów. Ci chcieli dowiedzieć się dokładnie o miejscu, gdzie został dzik.
Roland wstał, aby dać im potrzebne wyjaśnienia, lecz pani de Montrevel, nie chcąc na chwilę tracić syna z oczu, kazała ich wprowadzić.
Po kilku minutach weszło dwu chłopów, miętosząc czapki w rękach.
— Moi złoci — rzekł Roland — macie pójść do lasu Seillon, po zabitego dzika.
— To da się zrobić — odparł jeden z chłopów i wzrokiem zapytał drugiego.
— Tak, to można — dodał drugi.
— Bądźcie spokojni: dostaniecie za to.