Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/175

Ta strona została przepisana.

— Tak jest — odparł Roland, rozsiadając się wygodnie w fotelu.
— Kochany gospodarzu — mówił Anglik — zaczynam cię poznawać, to znaczy, że tak, jak twoi chłopi, zaczynam się bać, kiedy jesteś wesoły.
— Słyszałeś, co oni gadali?
— Opowiedzieli przecudną historyę o duchach. Mam w Anglii zamek, w którym również ukazują się duchy.
— Czyś je widział, milordzie?
— Tak, kiedym był jeszcze mały. Potem zniknęły, niestety.
— No, jak duchy — odparł wesoło Roland — przychodzą i odchodzą. Co za szczęście, żem wrócił właśnie w chwili, gdy się ukazują w klasztorze w Seillon.
— Bardzo szczęśliwie. Ale czy jesteś pewny, że są?
— Nie; ale pojutrze będę wiedział napewno.
— W jaki sposób?
— Chcę tam spędzić noc.
— Chcesz, to i ja pójdę z tobą — rzekł Anglik.
— Bardzobym rad, ale to niemożliwe.
— Niemożliwe? Dlaczego?
— Znasz przecież zwyczaje tych duchów — odparł Roland poważnie.
— Nie.
— Oto ukazują się tylko w określonych okolicznościach.
— Wytłómacz się.
— We Włoszech naprzykład, milordzie, i w Hiszpanii, w krajach najbardziej zabobonnych, niema duchów, a przynajmniej zjawiają się co dziesięć, dwadzieścia, co sto lat.
— A dlaczegóż tam niema duchów?