Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/181

Ta strona została przepisana.

Roland zatrzymał się, przeliczył uderzenia zegara i wsłuchał się w ciszę nocną.
Cisza była zupełna... Klasztor był zupełnie opuszczony. Wszystkie drzwi były otwarte.
W refektarzu stały jeszcze stoły. Kilka nietoperzy zaczęło krążyć. Wystraszony puhacz wyleciał przez okno otwarte, wydając złowieszczy krzyk.
— Chyba tutaj — powiedział Roland — założę swą kwaterę generalną; nietoperze i puszczyki, to awangarda duchów.
Głos ludzki w tem pustkowiu brzmiał ponuro.
Roland szukał miejsca, z którego możnaby było widzieć całą salę. Wybrał odosobniony stół, stojący na wzniesieniu, przy którym siadał zapewne przełożony klasztoru.
Oparty plecami o ścianę, Roland nie bał się, że mu kto zajdzie z tyłu.
Doszukawszy się jakiegoś stołka, Roland siadł za stołem, wyjął pistolety a zastukawszy trzykrotnie w stół, rzekł głośno:
— Posiedzenie otwarte; duchy mogą przyjść.
Ten drwiący głos przerwał ciszę i po chwili zamarł bez echa.
Promienie księżyca dostatecznie oświetlały refektarz, tak, że Roland widział dokładnie całą salę.
Chociaż nie bał się, uważnie jednak łowił najlżejsze szmery.
Wybiło pół do dwunastej. Roland drgnął mimowoli. Tym razem bił zegar w samym klasztorze. Jakim spososobem w opuszczonym klasztorze mógł iść zegar?
— Ho, ho! — pomyślał Roland. — Wnoszę z tego, że coś ciekawego zobaczę.