— Choćbyś nawet był dyabłem, jednak cię dogonię! — zawołał Roland i strzelił po raz drugi.
Gdy rozwiał się dym, Roland szukał nadaremnie. Był sam. Rzucił się tedy do lochu; stukał w mur pistoletem, nogą walił w ziemię. Wszędzie ziemia i mur oddawały matowy głos przedmiotów masywnych. Ciemno było zupełnie.
— Światła, światła! — zawołał.
Nikt mu nie odpowiedział, tylko szemrało źródło, bijące o trzy kroki od niego.
Widząc, że dalsze poszukiwania będą bezowocne, Roland wyszedł z lochu, nabił pistolety, powrócił tą samą drogą do refektarza i czekał.
Zaświtało.
— Tym razem skończone — rzekł Roland. — Może za następnym razem uda mi się lepiej.
W dwadzieścia minut potem wchodził do zamku Noires-Fontaines.
Dwie osoby oczekiwały Rolanda: jedna z niepokojem, druga z niecierpliwością. Byli to Amelia i sir John. Żadne z nich nie zmrużyło tej nocy oka.
Amelia zdradziła swój niepokój tem, że otworzyła drzwi, słysząc wejście Rolanda, i zamknęła je, gdy wchodził na schody. Usłyszał to Roland i, przechodząc koło jej pokoju, powiedział:
— Uspokój się, Amelio. To ja.