Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/186

Ta strona została przepisana.

Amelia wybiegła z pokoju.
— Nic ci się nie stało, Rolandzie? — zawołała, ściskając brata.
— Nie.
— Ani tobie, ani nikomu?
— Ani mnie, ani nikomu.
— Nic nie widziałeś?
— Tego nie mówię.
— Cóżeś widział?
— Opowiem ci to później; zresztą nikt nie zabity, ani raniony.
— Chwała Bogu!
— A teraz radzę ci, siostrzyczko, idź spać. Dobranoc!
Roland wszedł na drugie piętro. W korytarzu czekał nań sir John.
— No i co? — zapytał. — Widziałeś duchy?
— Widziałem coś, co na to wygląda.
— Opowiedz mi.
— Oto w kilku słowach cała historya.
I Roland treściwie opowiedział wydarzenia nocy ubiegłej.
— Dobrze — rzekł sir John — mam nadzieję, że zostawiłeś coś dla mnie.
— Boję się — odparł Roland — że zostawiłem dla ciebie rzecz najtrudniejszą... Ale sądzę, że dziś, po śniadaniu obejrzymy klasztor za dnia: przyda ci się to na nocną wycieczkę. Tylko nikomu ani słowa.
Roland powrócił do swego pokoju.
Po śniadaniu młodzi ludzie znaleźli się pod murem klasztoru w tem samem miejscu, w którem Roland poprzednio przedostał się do ogrodu klasztornego.
— Oto droga, milordzie.
— No, to idźmy tędy.