Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/189

Ta strona została przepisana.

— Dobrze; ale natychmiast powrócisz do domu. Pamiętam, coś mówił o wrażliwości duchów. Jeśli zwiedzą się, że jesteś ze mną, nie zechcą się ukazać. Tyś już widział jednego, ja chciałbym też zobaczyć.
— Odejdę — odparł Roland — ale boję się...
— Czego?
— Te duchy nie będą bardzo rade tobie, jako Anglikowi i heretykowi.
— Co za nieszczęście — odparł poważnie Anglik — że do wieczora nie zdążę wyrzec się swej herezyi.
Obejrzawszy wszystko, co było do obejrzenia, młodzi ludzie powrócili do zamku, gdy już podano do stołu.
O godzinie dziesiątej, jak zwykle, wszyscy rozeszli się do swych pokojów. Tylko Roland był u sir Johna.
Sir John przygotowyał się na wyprawę, jak na pojedynek. Starannie nabił pistolety i ubrał się w krótką kurtkę.
O w pół do jedenastej obaj zeszli ostrożnie. Przed jedenastą byli już pod oknem chóru. Tutaj mieli się rozstać, podług umowy, którą przypomniał sir John.
— Umowa, to umowa — rzekł Roland — przyjmij tylko jedną radę.
— Jaką?
— Strzelaj w twarz.
Anglik kiwnął głową na znak zgody, uścisnął dłoń młodego oficera i, skacząc po kamieniach, znikł w zakrystyi.
— Dobrej nocy — zawołał Roland.
I z właściwą żołnierzowi niefrasobliwością Roland, zgodnie z daną obietnicą, powrócił do zamku Noires-Fontaines.

KONIEC TOMU I-go.