— Popatrz, Bourrienne, na swego przyjaciela.
— Patrzę, generale.
— A wiesz ty, co on zrobił w Awinionie?
— Chyba nie papieża.
— Nie. Rzucił w twarz pewnemu jegomościowi talerz.
— Tak, to krewki człowiek.
— Myślisz, że to wszystko? Bił się jeszcze z nim.
— I zabił go — odparł Bourrienne.
— A tak. A wiesz za co?
— Nie.
Generał wzruszył ramionami.
— Za to, że ten człowiek nazwał mnie złodziejem... A propos. A cóż Anglik?
— Właśnie o nim chciałem generałowi mówić.
— Czy jest jeszcze we Prancyi?
— Tak. Myślałem, że chce tu zostać aż do dnia sądnego.
— Czy i tego chybiłeś?
— Nie! jesteśmy w najlepszej zgodzie. To dobry człowiek, tylko oryginał. Proszę cię, generale, o trochę życzliwości dla niego.
Bonaparte potrząsnął głową.
— Dla Anglika... Nie lubię Anglików.
— Zgoda. Jako narodu, ale jednostki...
— No, więc cóż mu się stało?
— Był sądzony, skazany i stracony.
— Co mi, do licha, bajesz?
— Szczerą prawdę, generale.
— Jakto! Był sądzony, skazany i ścięty?
— Sądzony, skazany — tak, ale nie ścięty.
— Jakiż sąd go skazał?
— Sąd towarzyszów Jehudy.
— Cóż to za jedni?
— Generale, zapomniałeś już o naszym przyjacielu
Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/211
Ta strona została przepisana.