Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/247

Ta strona została przepisana.

— Poczekam, generale, aż będziesz Augustem. Dotychczas jesteś tylko Cezarem.
Bonaparte zbliżył się do młodzieńca.
— Są nazwiska, Rolandzie, które nie powinny wygasnąć. Rodzina de Montrevel należy do takich.
— Jeśli, generale, przez upór, albo przez kaprys, lub fantazyę nie zechcę pozostawić po sobie potomstwa, to zostanie jeszcze mój brat.
— Jakto! brat? Masz brata?
— Mam. Dlaczegożbym nie miał mieć?
— W jakim wieku?
— Jedenaście, dwunasty.
— Dlaczegoś mi nigdy o nim nie mówił?
— Bom sądził, że życie takiego malca nie interesuje generała.
— Mylisz się, Rolandzie: wszystko, co dotyczy moich przyjaciół, interesuje mnie. Trzeba było prosić mnie o cokolwiek dla brata.
— O co, generale?
— O przyjęcie go do jednej ze szkół w Paryżu.
— Dosyć masz petentów, generale; nie chciałem powiększać ich liczby.
— Słuchaj, twój brat musi wstąpić do szkoły w Paryżu; potem przejdzie do szkoły wojskowej lub do innej jakiej, którą tu założę.
— Doprawdy, generale, jakbym przeczuł twe zamiary, bo chłopak jest w drodze do Paryża.
— Jakto?
— Przed trzema dniami pisałem do matki, aby przywiozła chłopca do Paryża. Chciałem go umieścić w szkole, a potem, gdy podrośnie, pomówić o nim z generałem, o ile nie umrę na anewryzm! A w takim razie...
— W takim razie?
— Zostawię testament, w którym polecę opiece twej, generale, matkę, chłopca i siostrę.