Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/286

Ta strona została przepisana.
XI.
Biały i błękitny.

Roland wszedł, jak wspomnieliśmy, za Jerzym i, wchodząc, rzucił dokoła spojrzenie niefrasobliwej ciekawości.
Spojrzenie to wystarczyło, by mu dowieść, że są ziupełnie sami.
— To tu twoja kwatera, generale? — spytał Roland z uśmiechem i przybliżając do ognia podeszwy butów.
— Tak, pułkowniku.
— Szczególnie strzeżona.
Jerzy uśmiechnął się z kolei.
— Mówi pan tak dlatego — rzekł — że od Roche-Bernard aż tutaj jechał pan drogą wolną?
— To jest, że nie spotkałem żywej duszy.
— Nie dowodzi to bynajmniej, żeby droga nie była strzeżona.
— Chyba, żeby strzegły jej puhacze i puszczyki, które fruwały z drzewa na drzewo, jakgdyby chcąc mi towarzyszyć, generale... w takim razie cofam swoje twierdzenie.
— Właśnie — odpowiedział Cadoudal — te to puszczyki i te puhacze stanowią straż moją, straż, która ma świetne oczy, skoro jej oczy posiadają nad ludzkiemi tę wyższość, iż widzą w nocy.
— Niemniej szczęśliwie się stało, iż zasięgnąłem wiadomości w Roche-Bernard, inaczej bowiem nie byłbym znalazł nawet psa, któryby mi powiedział, gdzie mógłbym pana spotkać.
— W jakimkolwiek punkcie drogi zapytałby pan głośno: „Gdzie znajdę Jerzego Cadoudala?“ wszędzie głos byłby panu odpowiedział: „W wiosce Muzillac, czwarty dom na prawo“. Nie widziałeś nikogo, pułko-