Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/340

Ta strona została przepisana.

— Cóż, kochany lordzie? Masz mi coś do powiedzenia, coś, czego jednak nie odważasz się powiedzieć?
Sir John zadrżał i poczerwieniał.
— Tam do licha! — ciągnął dalej Roland — widocznie jest to rzecz trudna do wypowiedzenia. Jeśli masz jednak do mnie jaką prośbę, to wiedz, że chyba jest mało takich, którym mógłbym odmówić. Mów więc, słucham.
I Roland zamknął oczy, aby uważniej słuchać.
Lecz, widocznie, dla lorda Tanlay’a sprawa była trudna do wypowiedzenia, bo Roland po jakich dziesięciu sekundach otworzył oczy, nie mogąc doczekać się jego słów.
Sir John był blady, bledszy, niż przedtem.
Roland wyciągnął doń rękę ze słowami:
— Chyba chcesz się poskarżyć przede mną na sposób, w jaki cię traktowano w zamku Noires-Fontaines.
— Tak, przyjacielu. Od pobytu mego w tym zamku rozpoczyna się szczęście lub nieszczęście mego życia.
Roland popatrzał uważnie na sir Johna:
— Ależ, czy nareszcie?...
I zatrzymał się, spostrzegłszy, że może popełnić niedelikatność.
— Nie, kończ, Rolandzie!
— Czy chcesz?
— Proszę cię.
— A jeśli się mylę, jeśli powiem coś nie mądrego?
— Kończ, mój kochany!
— No to chciałem powiedzieć, że będę bardzo szczęśliwy, jeśli Wasza Wielmożność zaszczyci mą siostrę swą miłością.
Sir John krzyknął z radości i z szybkością, nie licującą z tak flegmatycznym człowiekiem, rzucił się w ramiona Rolanda.