Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/363

Ta strona została przepisana.

— Powróćmy do wypadków. Każdy szczegół jest tu ważny. Rozpoczynamy znowu wojnę z Beduinami.
— Zważ tylko, generale: spędzam noc w klasztorze Kartuzów w Seillon, ponieważ, jak mnie zapewniano, ukazują się tam duchy. W istocie ukazuje mi się duch, ale zupełnie niegroźny. Strzelam doń dwa razy, a ten nawet się nie odwraca. Matka moja jedzie dyliżansem, na który napadają, i mdleje. Jeden z rabusiów udziela Jej troskliwej pomocy, naciera skronie octem i daje sole do wąchania. Brat mój, Edward, broni się, jak może: biorą go, całują, chwalą na wszelki sposób jego odwagę, brakuje tylko, żeby mu dali cukierków za piękny postępek. A tymczasem, gdy mój przyjaciel, sir John, robi to samo, co ja, traktują go jak szpiega i sztyletują.
— Ale nie umarł?
— Przeciwnie; ma się tak doskonale, że chce ożenić się z moją siostrą.
— Tak? Czy prosił o jej rękę?
— Uroczyście.
— Coś odpowiedział?...
— Odpowiedziałem, że siostra moja zależy od dwu osób.
— Od matki i od ciebie. Zupełnie słusznie.
— Nie! Od siebie i od ciebie, generale.
— Od siebie — to rozumiem. Ale ode mnie?...
— Wszak mówiłeś, generale, że chcesz ją wydać za mąż.
Bonaparte przeszedł się kilka razy zamyślony z rękami założonemi. Poczem raptem zatrzymał się przed Rolandem.
— Jakiż jest ten twój Anglik?
— Widziałeś go, generale.
— Nie pytam o stronę fizyczną. Wszyscy Anglicy są do siebie podobni: jasne oczy, rude włosy, bladzi, szczęka wysunięta.