Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/367

Ta strona została przepisana.

— No i cóż? — zapytał Bonaparte.
— Mówiłem, generale, że możesz wszystko, co zechcesz.
— Sprowadziłeś twego Anglika?
— Spotkałem go na placu de Buci, a wiedząc, że nie lubisz czekać, generale, zabrałem go przez siłę do powozu. Była chwila, żem myślał, iż będę musiał przyprowadzić go tu przy pomocy warty z ulicy Mazarine.
— Niech wejdzie — rzekł Bonaparte.
— Wejdź, milordzie — zawołał Roland, odwracając się.
Lord Tanlay stanął w progu.
Rzut oka wystarczył Bonapartemu, aby się przekonać, iż ma przed, sobą zupełnego gentlemana.
Nieco mizerny, torchę blady, sir John miał wygląd bardzo dystyngowany.
Skłonił się i, jak na prawdziwego Anglika przystało, czekał na przedstawienie.
— Generale — odzwał się Eoland — mam zaszczyt przedstawić ci sir Johna Tanlay’a, który chciał dojść aż do trzeciej katarakty, aby mieć zaszczyt poznać cię, a którego musiałem dziś ciągnąć prawie za uszy, aby go sprowadzić do Luksemburgu.
— Proszę, milordzie, proszę — odezwał się Bonaparte. — Nie pierwszy raz się widzimy i nie raz już wyraziłem życzenie poznania pana. Niewdzięcznością więc było ze strony pana poniekąd, żeś opierał się memu pragnieniu.
— Jeżelim się wahał, generale — odparł sir John w doskonałej francuszczyźnie, to dlatego, żem nie mógł wierzyć, iż robisz mi ten zaszczyt.
— No, i, naturalnie, przez uczucie narodowe. Nienawidzisz mnie, prawda? jak wszyscy twoi współrodacy?
— Muszę przyznać, generale — odparł sir John z uśmiechem, że moi współrodacy dopiero cię podziwiają.