Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/385

Ta strona została przepisana.

Młodzieniec podtrzymywał lewem ramieniem dziewczynę, która prawie była omdlała, i zbliżył swe usta do jej warg.
Lecz w chwili, gdy ich usta miały się zewrzeć, rozległ się krzyk sowy tak blizko od okna, że Amelia drgnęła, a Karol podniósł głowę.
Krzyk rozległ się po raz drugi, a po chwili i po raz trzeci.
— Czy słyszysz — wyszeptała Amelia — głos złowróżbnego ptaka? Jesteśmy zgubieni, mój ukochany!
Lecz Karol potrząsnął głową.
— To nie krzyk sowy, Amelio. To wezwanie jednego z moich towarzyszy. Zgaś świecę.
Amelia zdmuchnęła świecę, a przez ten czas kochanek jej otworzył okno.
— Och, aż tu — wyszeptała — aż tu cię szukają!
— To nasz przyjaciel we wszystko wtajemniczony, hrabia de Jayat. On jeden wie, gdzie jestem.
Po chwili z balkonu zapytał:
— Czy to ty, Montbar?
— Tak. To ty, Morganie?
— Tak.
Jakiś człowiek wysunął się z pośród drzew.
— Nowiny z Paryża. Niema chwili do stracenia: chodzi o nasze życie.
— Czy słyszysz, Amelio?
I, biorąc dziewczynę w objęcia, przycisnął ją gorączkowo do serca.
— Idź — rzekła głosem zamierającym. — Wszak słyszałeś, że chodzi o życie was wszystkich!
— Żegnaj, Amelio, żegnaj, moja ukochana!
— Nie mów żegnaj.
— Nie, nie, do widzenia!
— Morganie! Morganie! — rozległ się głos czekającego pod balkonem.