Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/411

Ta strona została przepisana.

nazwisk, którzy, gdyby nawet je znali, zapomnieliby zaraz nazajutrz!
— Mój drogi — odparł Morgan. — To, co się wydaje głupiem, co nie może być zrozumiane przez pospólstwo w tym wypadku, może być niemniej wzniosłe.
— Widzę — odparł Valensolle, że w tym naszym tańcu więcej dajesz z siebie, niż ja. Ja bo robię to z poświęcenia, a ty z zapałem.
Morgan westchnął.
— Już jesteśmy — odezwał się po chwili.
W istocie natknęli się na pierwszy stopień jakichś schodów.
Morgan wszedł na nie pierwszy. Doszli wreszcie do kraty, którą otworzył kluczem.
Znaleźli się w grobach podziemnych.
Po dwu stronach podziemia stały dwie trumny. Korony książęce i herby, wyobrażające krzyże srebrne w polu błękitnem, wskazywały, że w trumnach tych spoczywały zwłoki z rodziny Sabaudzkiej.
W głębi widać było schody, idące w górę.
Valensolle obejrzał wszystko ciekawie i zoryentował się co do miejsca.
— Spartańczycy — rzekł — robili inaczej.
— Czy dlatego, że oni byli republikanami, my zaś jesteśmy rojaliści? — zapytał Morgan.
— Nie. Oni kazali przynosić kościotrupa przy końcu uczty, my zaś od tego rozpoczynamy.
— Czy jesteś pewny, że to Spartańczycy w ten sposób wyrażali swe poglądy filozoficzne? — zapytał Morgan, zamykając drzwi kraty.
— Może oni, może kto inny. Wszystko jedno. Powiedziałem i nie powtórzę więcej tego.
— Innym razem powiesz, że to Egipcyanie.