Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/412

Ta strona została przepisana.

— Chyba będę sam szkieletem — odparł nie bez wesołości, ale z odcieniem pewnej melancholii w głosie Valensolle — zanim nadarzy mi się sposobność popisania się mą erudycyą. Ale cóż tam do licha robisz? Po co gasisz pochodnię? Chyba nie każesz mi tu spożywać wieczerzę i spać?
Morgan w istocie zgasił pochodnię na pierwszym stopniu schodów.
— Podaj mi rękę — rzekł.
Valensolle schwycił podaną rękę, Morgan zaś zaczął wstępować na schody.
Po chwili z naprężenia dłoni można było poznać, że robi jakieś wysiłki.
W istocie uniosła się płyta a przez otwór zabłysło blade światło. Zarazem Valensolle poczuł aromatyczny zapach.
— Jesteśmy — zawołał — w stodole. To lepsze.
Morgan nie odpowiadał; pomógł towarzyszowi wydostać się z podziemia i opuścił płytę.
Valensolle obejrzał się. Byli w środku obszernego budynku, wypełnionego sianem. Światło przedostawało się przez pięknej formy okna, które nie mogły być oknami stodoły.
— Chyba nie jesteśmy w stodole? — zapytał.
— Pakuj się na siano i siadaj przy tem oknie.
Valensolle usłuchał.
W chwilę potem Morgan podał przyjacielowi serwetę, w której był pasztet, chleb, butelka wina, dwie szklanki i dwa widelce.
— Ho, ho! — rzekł Valensolle. Lukullus na przyjęciu u Lukullusa!
A rzuciwszy okiem poprzez witraże na gmach o wielu oknach, który, jak się oryentował, musiał być