Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/420

Ta strona została przepisana.

Tym razem obaj jego towarzysze uznali, iż jest nietylko odważny, lecz i zuchwały.
Lecz Roland, nie patrząc, czy idą za nim, szedł swymi śladami, ponieważ nie było śladu bandytów.
Obaj żołnierze, zawstydzeni, poszli za nim. Klasztor stanowczo był opuszczony. Doszedłszy do wielkiej bramy, Roland zawołał pułkownika; ten ze swymi sześciu ludźmi był na stanowisku.
Otwarto bramę. Pułkownik nic nie widział i nic nie słyszał.
Oba oddziały, zatarasowawszy bramę, aby odciąć drogę bandytom, jeśliby szczęśliwie natknęli się na nich, powróciły na chór kaplicy, gdzie czekał na nich kapitan żandarmeryi.
Była godzina druga z rana. Trzeba było zdecydować się na odwrót po trzygodzinnem szukaniu bez rezultatu.
Roland, zrehabilitowany w oczach żandarmów i dragonów, z żalem dał sygnał do odwrotu przez drzwi kaplicy, wychodzące na las.
Szybkim krokiem podążyli drogą do Burgu. Kapitan żandarmeryi, Roland i osiemnastu żandarmów powrócili do koszar, a pułkownik i jego dwunastu dragonów poszli do miasta.
Głos szyldwacha, który przepuszczał żandarmów, zwrócił uwagę Morgana i Valensolle’a. Ten to powrót wyprawy przerwał im posiłek; wtedy to właśnie Morgan zawołał: „Baczność!“
Bo w ich położeniu wszystko zasługiwało na uwagę.
To też szczęki przestały działać, a oczy i uszy działały z naprężeniem. Okazało się wkrótce, że tylko oczy będą zajęte.