Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/424

Ta strona została przepisana.

Przybywszy do Mâcon, Montbar zatrzymał się w zajeździe koło poczty.
Sposób, w jaki witano Montbara w zajeździć, wskazywał, że znali go tam oddawna.
— Ach, to pan, panie de Jayat — rzekł gospodarz. — Właśnie wczoraj myśleliśmy nad tem, co się z panem stało. Już chyba z miesiąc nie był pan u nas.
— Czyż tak dawno! — odparł młody człowiek. — Tak, rzeczywiście. Bawiłem u znajomych, u pp. Treffort i u pp. Hautecourt. Znasz pan przecie tych państwa z nazwiska?
— Z nazwiska i osobiście.
— Polowaliśmy z ogarami. Mają świetne psy, słowo honoru! Ale czy można co dostać dziś do jedzenia?
— Dlaczegożby nie?
— No to proszę o kurczę, o butelkę wina, dwa kotlety, owoce.
— Zaraz będzie. Podać w pokoju pańskim, czy na sali ogólnej?
— Na sali; to weselej, lecz przy osobnym stole. Ale nie zapomnijcie o koniu.
Gospodarz wydał stosowne polecenia. Montbar usadowił się przed kominem, podniósł opończę i grzał nogi.
— Czy zawsze trzymacie pocztę? — zapytał gospodarza, chcąc widocznie podtrzymać rozmowę.
— Oczywiście!
— To tutaj przeprzęgają konie w dyliżansach?
— Nie w dyliżansach, lecz w karetkach.
— Ale prawda. Muszę jechać do Chambery w tych dniach. Ile jest miejsc w karetce?
— Trzy. Dwa w środku i jedno na koźle.
— A czy będę mógł znaleźć wolne miejsce?