Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/425

Ta strona została przepisana.

— Czasem można. Ale pewniejszą rzeczą jest mieć własny ekwipaż.
— A naprzód miejsca nie można zamówić?
— Nie. Bo mogą przecież być podróżni, jadący z Paryża do Lugdunu.
— A, to-ci arystokraci! — rzekł ze śmiechem Montbar. — Przypomniało mi się z powodu arystokratów, że jedzie tu za mną jeden taki. Minąłem go o ćwierć wiorsty od Polliat. Zdaje mi się, że szkapę ma nietęgą.
— Cóż dziwnego. Moi koledzy mają takie złe konie!
— Patrz-no. Oto nasz gość — odparł Montbar. — Myślałem, żem go zostawił za sobą dalej.
W istocie, w tej samej chwili Roland nadjechał galopem i wpadł na podwórze.
— Czy pan bierze pokój Nr. 1, panie de Jayat? — zapytał gospodarz.
— A bo co?
— Bo to najlepszy pokój. Jeśli nie, oddam go nowoprzybyłemu, jeśli zechce nocować.
— Nie zajmujcie się mną. Jeszcze nie wiem, czy zostanę, czy też pojadę dalej. Jeśli nowy gość zechce, oddajcie mu Nr. 1. Ja zajmę Nr. 2.
— Śniadanie podane — zameldował chłopak z drzwi, prowadzących do sali.
Morgan wszedł do sali ogólnej; w tej samej chwili Roland wszedł do kuchni.
Montbar siadł tak, aby być zwrócony plecami do drzwi. Była to zbyteczna ostrożność, gdyż Roland nie wszedł do sali.
Po deserze sam gospodarz przyniósł mu kawę.
Morgan zrozumiał, że gospodarz pragnął pogawędzić. I było mu to na rękę, gdyż chciał się rozpytać o pewne rzeczy.