Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/435

Ta strona została przepisana.

— Dobrze powiedziane — zawołał Antoni. — A teraz słucham.
— Mówiłeś, że nie wiesz, po com cię wołał?
— Powiedziałem.
— Jednak musiałeś się domyślać, że miałem wtem jakiś cel?
— Każdy ma swoje cele, dobre albo złe, jak twierdzi nasz proboszcz — zauważył Antoni.
— Otóż ja chcę — ciągnął dalej Montbar — dostać się w nocy na podwórze domu Mikołaja Dyonizego Lollier, właściciela poczty w Belleville.
— W Belleville — powtórzył Antoni — rozumiem... żeby zobaczyć się z piękną Józefiną?
— Otóż to, kochany Antoni; bo stary Lollier już zwąchał pismo nosem i zabronił córce widywać się ze mną.
— No, dobrze... ale co ja tu mogę?
— Jeszcze nie rozumiesz, Antoni. No to wypij jeszcze trochę; może ci się rozjaśni w głowie.
— Ma pan racyę — odpowiedział Antoni. I wygolił szóstą szklankę.
— Co ty tu pomódz możesz?
— Tak, co ja mogę dopomódz. O to mi chodzi.
— Wszystko możesz, mój kochany.
— Ja?
— Ty.
— Ciekawym bardzo; niech-no pan wytłómaczy.
I znowu podsunął szklankę.
— Powozisz jutro karetką z Chambery?
— Tak, o szóstej.
— Przypuśćmy, że Antoni jest dobry chłop.
— Już... Jest dobry.
— To Antoni zrobi...
— Co zrobi?