Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/438

Ta strona została przepisana.
IV.
Karetka z Chambéry.

Nazajutrz, o piątej popołudniu, Antoni, nie chcąc widocznie się spóźnić, zaprzęgał już trzy konie do karetki.
Wkrótce potem zajechał galopem na podwórze oberży i stanął o trzy kroki od ostatniego stopnia schodów kuchennych.
Z karetki wysiadło trzech mężczyzn, którzy z pośpiechem ludzi zgłodniałych skierowali się do okien jasno oświetlonej sali ogólnej.
Zaledwie zniknęli w oberży, ze schodów kuchennych wybiegł elegancki pocztylion, bez długich butów, tylko w cienkich trzewikach.
Pocztylion ten naciągnął pośpiesznie długie buty Antoniego, wsunął mu w rękę pięć ludwików i odwrócił się doń plecami; Antoni narzucił mu opończę na ramiona.
Skończywszy tę tualetę, Antoni ukradkiem powrócił do stajni i ukrył się w najciemniejszym kącie.
Zastępca zaś jego, uspokojony widocznie tem, że kołnierz opończy zakrywał mu połowę twarzy, skierował się wprost do koni i wsunął trzy pistolety w łęk siodła. Potem szybko przy pomocy ostrego szydła przymocował cztery ćwieki koło drzwiczek karetki.
Następnie umiejętnie uspokajał niecierpliwiące się konie batem i głosem.
W pół godziny potem rozległ się głos konduktora:
— Obywatele podróżni, proszę wsiadać.
Montbar stał tuż przy drzwiczkach karetki i poznał Rolanda, oraz pułkownika siódmego pułku strzelców, chociaż byli przebrani. Wsiedli oni do karetki, nie zwracając uwagi na pocztyliona.