Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/440

Ta strona została przepisana.

na skrzydłach. Karetka mknęła, jakby nie dotykając ziemi. Zaniepokoiło to konduktora.
— Panie Antoni! — zawołał — czy czasem nie jesteście podchmieleni?
— Pijany? A pewnie — odrzucił Montbar — bom jadł na obiad tylko sałatkę z buraków.
— Do dyabła! — zawołał Roland. — Jeśli będzie tak pędził, eskorta nie zdąży za nami.
— Czy słyszysz? — wołał konduktor.
— Nie, nie słyszę — odpowiedział Montbar.
— Mówią ci przecież, że eskorta nie zdąży za nami, jeśli będziesz tak pędził.
— A czy jedzie jaka eskorta? — zapytał Montbar.
— Oczywiście. Wieziemy przecież pieniądze rządowe.
— No, to co innego. Trzeba było mówić tak odrazu.
Ale zamiast zwolnić, karetka pędziła tak samo, a może nawet i jeszcze prędzej.
— Słuchaj-no — odezwał się konduktor — jeśli zdarzy się nam jaki wypadek, strzelę ci w łeb z pistoletu.
— Wolne żarty! — odrzucił Montbar. — Znamy wasze pistolety nienabite.
— To możliwe. Ale moje są nabite! — dodał agent policyi.
— Przekonamy się o tem w odpowiednich okolicznościach.
I Montbar pędził dalej, nie zwracając uwagi na nic.
Minęli z szybkością błyskawicy wioskę Varennes, Crèche i miasteczko Chapelle-de-Guinchay.
Do Białego Domku zostawało zaledwie ćwierć mili.
Konie były w pianie.
Montbar obejrzał się: o jakie tysiąc kroków widział iskry, tryskające z pod kopyt koni eskorty.