Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/489

Ta strona została przepisana.

— Chodź! niechaj nas teraz widzą razem. Jutro będziemy daleko. Chodź!
Młodzieniec wyskoczył z łodzi i oboje skierowali się do domu.
Na ganku Karol zatrzymał się.
— Idź — rzekł do niej — sama. Czekam tutaj. Idź i wracaj zaraz.
Amelia odpowiedziała mu na to pocałunkiem, poczem szybko wbiegła po schodach do swego pokoju.
Zabrawszy kilka najdroższych dla niej rzeczy, uklękła przed wizerunkiem Chrystusa i wtem zdało się jej, że woła ją Karol.
Natężyła słuch i usłyszała po raz drugi wymówione swe imię.
Zadrżała, lecz opanowawszy się, zbiegła szybko ze schodów.
Karol stał wciąż na ganku; lecz, pochylony, wsłuchiwał się w odległy hałas.
— Co to takiego? — zapytała Amelia, chwytając go za rękę.
— Słuchaj, słuchaj!
Amelia wytężyła słuch. Zdawało się jej, że słyszy odległe jakieś strzały od strony Ceyzeriat.
— Ach! — zawołał Morgan. — Miałem racyę, żeby nie wierzyć swemu szczęściu aż do ostatniej chwili! Moi przyjaciele biją się! Żegnaj! Żegnaj!
— Jakto! Żegnaj? — krzyknęła Amelia, blednąc — opuszczasz mnie?
Strzelanina była coraz wyraźniejsza.
— Czyż nie słyszysz? Oni się biją, a ja nie jestem z nimi!
Amelia, jako córka i siostra żołnierza, zrozumiała wszystko i nie opierała się dłużej.