Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/493

Ta strona została przepisana.

W miarę, jak się posuwali, Montbara niepokoił coraz bardziej snujący się dym.
Jednocześnie na ścianach i słupach podziemia odbijały się jakieś blaski.
— Zdaje mi się, że te łajdaki chcą nas wykurzyć — zauważył Montbar.
— Obawiam się tego — odpowiedział Adler.
— Czyż mają do czynienia z lisami? — Och, zobaczą po naszych pazurach, że jesteśmy lwami.
Dym był coraz gęściejszy, blask coraz żywszy.
Doszli do ostatniego zakrętu.
Stos drzewa zapalony był o 50 kroków od wejścia do jaskini, ażeby oświetlić wnętrze jej.
Przy świetle płomienia widać było u wejścia, jak błyszczała broń dragonów.
Na dziesięć kroków przed nimi stał oficer, oparty o karabin, jakgdyby umyślnie wystawiał się na strzały.
Był to Roland.
Łatwo było go poznać, gdyż nieokryta kapeluszem głowa oświetlona była dokładnie płomieniem.
To jednak, co miało go zgubić, zbawiło go.
Montbar poznał go i cofnął się.
— Roland de Montrevel! — wyszeptał. — Pamiętajcie o prośbie Morgana.
— Dobrze — odparli towarzysze głucho.
— A teraz umrzyjmy — krzyknął Montbar — ale zabijajmy!
I pierwszy wbiegł w krąg światła i dał dwa strzały do dragonów, którzy odpowiedzieli mu salwą.
Trudnoby opisać, co potem działo się w grocie: wypełnił ją dym, wśród którego błyskały tylko strzały,