mością, że nie pozostawało nic innego, tylko podziękować temu, który je wygłosił, choćby był potomkiem zwycięzców z pod Crécy, Poitiers i Azincourt.
Młodszy z dwóch podróżnych tonem zlekka kostycznym, który, jak się zdawało, był jego tonem naturalnym, odpowiedział na tę uprzejmość:
— Dalibóg! i ja również, milordzie; mówię: milordzie, bo przypuszczam, że pan jest Anglikiem.
— Tak jest, panie — odparł dżentelmen — mam ten zaszczyt.
— Otóż, jak rzekłem — ciągnął dalej młodzieniec — jestem uszczęśliwiony, że podróżuję po Francyi i że widzę to, co już widziałem. Trzeba żyć pod rządami obywateli Gohiera, Moulins’a, Rogera Ducosa, Sieyésa i Barrasa, żeby być świadkiem takiego figla; gdy zaś za lat pięćdziesiąt opowiadać będą, że w mieście, mającem trzydzieści tysięcy dusz, w biały dzień złodziej z gościńca, zamaskowany, z dwoma pistoletami i szablą u pasa, przyszedł oddać uczciwemu kupcowi dwieście ludwików, które mu zabrał dnia poprzedniego; gdy dodadzą, że stało się to przy table d’hote, gdzie siedziało dwadzieścia czy dwadzieścia pięć osób, i że ten wzorowy bandyta oddalił się, a nikt z dwudziestu czy dwudziestu pięciu osób obecnych nie skoczył mu do gardła; założę się, że ten, który się ośmieli rzeczy takie opowiadać, nazwany będzie niecnym kłamcą.
I młodzieniec, przechylając się w tył na krześle, wybuchnął śmiechem, ale śmiechem takim nerwowym i ostrym, że wszyscy spojrzeli nań ze zdumieniem, towarzysz jego zaś patrzył na niego z ojcowskiem niemal zaniepokojeniem.
— Panie — rzekł obywatel Alfred de Barjols —
Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/50
Ta strona została przepisana.