Pani de Montrevel upadla na kolana przy łóżku córki.
Ta uniosła się powoli, odjęła ręce od piersi swych i wzięła matkę za rękę.
— Matko — rzekła — dałaś mi życie i odebrałaś mi je. Bądź błogosławiona. Zrobiłaś, to co mogła zrobić matka, gdyż dla twej córki nie było już szczęścia na tym świecie.
Roland klęczał z drugiej strony łóżka. Amelia zwróciła się doń:
— Przebaczyliśmy sobie wzajemnie, bracie.
— Tak, Amelio — odparł Roland — i mam nadzieję, że szczerze.
— Proszę cię tylko o jedną rzecz.
— O co?
— Nie zapominaj, że lord Tanlay był mi najlepszym przyjacielem.
— Bądź spokojna — rzekł Roland — życie jego będzie dla mnie świętem.
Amelia westchnęła.
Po chwili coraz bardziej słabnącym głosem odezwała się:
— Żegnaj, Rolandzie; żegnaj, matko. Ucałujcie Edwarda ode mnie.
A potem z okrzykiem radosnym zawołała:
— Idę, Karolu! Idę!
I opadła na łóżko.
Roland i pani de Montrevel powstali i pochylili się nad nią.
Leżała, jak przedtem, tylko oczy były zamknięte. Oddech ustał.
Męczeństwo skończyło się. Amelia skonała.
Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/546
Ta strona została przepisana.