chodziło o zwykły pojedynek, w którym zimna krew i zręczność daje przewagę nad przeciwnikiem. Ale w takiej walce, jak ta, której mieli być świadkami, przeciwników nie mogła uratować ani zimna krew, ani zręczność, jeśli nie od śmierci, to przynajmniej od ciężkiej rany.
Na domiar Roland poganiał konia, jakgdyby chciał dojechać jak najprędzej. To też na pięć minut przed wyznaczoną godziną byli już na placu.
Ktoś już spacerował po alei.
Roland poznał sir Johna.
Młodzi ludzie spojrzeli na Rolanda.
Ku ich wielkiemu zdziwieniu na twarzy Rolanda malował się wyraz życzliwości dla przeciwnika.
W chwilę potem byli na miejscu.
Sir John był zupełne spokojny, ale smutny.
Znać było, że to spotkanie jest dlań bolesne.
Zsiedli z koni. Jeden z sekundantów wziął pudełko z pistoletami z rąk służących, którym kazał jechać dalej wolno i powracać tylko na odgłos strzału.
Dwaj przeciwnicy i dwaj sekundanci weszli w głąb lasku, szukając odpowiedniego miejsca.
Lasek był pusty, gdyż była to pora obiadowa.
Znaleźli polankę nadającą się doskonale do pojedynku.
Sekundanci spojrzeli na przeciwników.
Ci dali znak, że zgadzają się na to miejsce.
— Nic się nie zmieniło? — zapytał jeden ze świadków lorda Tanlay’a.
— Proszę spytać o to p. de Montrevel — odpowiedział lord Tanlay — wszystko zależy od niego.
— Nic — odezwał się Roland.
Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/552
Ta strona została przepisana.