Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/56

Ta strona została przepisana.

— Nie, panie, jadę ekstrapocztą; ale niech pan będzie spokojny, zostaję.
— I ja również — rzekł Anglik. — Wyprzęgnąć konie, nie jadę.
— A ja jechać muszę — rzekł z westchnieniem młody brunet, którego Roland tytułował generałem — wiesz dobrze, że trzeba, mój drogi, i że moja obecność jest tam niezbędna. Ale przysięgam ci, że nie opuszczałbym cię tak, gdybym mógł postąpić inaczej...
Gdy to mówił, głos jego, zazwyczaj ostry i metaliczny, zdradzał wielkie wzruszenie.
Roland, wprost przeciwnie, nie posiadał się z radości; rzekłbyś, iż ta natura wojownicza rozkoszowała się grożącem niebezpieczeństwem, którego może nie wywołał, ale którego nie starał się uniknąć.
— Generale — rzekł — mieliśmy się rozstać w Lugdunie, skoro dałeś mi łaskawie urlop miesięczny, bym mógł odwiedzić rodzinę w Bourg. A więc skrócimy naszą wspólną podróż o jakie sześćdziesiąt mil. Spotkamy się w Paryżu. Tylko pamiętaj, generale, gdybyś potrzebował człowieka oddanego i który się nie dąsa, pomyśl o mnie.
— Bądź spokojny, Rolandzie — odparł generał.
Poczem, patrząc bacznie na dwóch przeciwników: Przedewszystkiem, Rolandzie — rzekł do towarzysza, tonem niewymuszonej tkliwości — nie pozwalaj się zabijać; ale, jeśli to możliwe, nie zabijaj też przeciwnika swego. Ten młodzieniec jest człowiekiem serca i chcę, gdy nadejdzie czas, mieć za sobą wszystkich ludzi, posiadających serce.
— Zrobi się, co będzie można, generale, bądź spokojny.
W tejże chwili gospodarz ukazał się w progu.