Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/64

Ta strona została przepisana.

— Nie, nie za gorąco; tylko talerz...
— Tak, wiem dobrze, wyzwanie mogło było obejść się bez talerza; ale, widzi pan, trzymałem go w ręku, nie wiedziałem, co z nim zrobić, i cisnąłem go w głowę pana de Barjolsa; poleciał sam, ja nie chciałem...
— Ale pan jemu tego nie powie?
— O! niech pan będzie spokojny; mówię to panu, żeby uspokoić pańskie sumienie.
— Doskonale; a więc pan będzie się bił?
— Dlatego właściwie zostałem.
— I na co będziecie się bili?
— To nie pańska rzecz, milordzie.
— Jakto nie moja rzecz?
— Nie; pan de Barjols jest obrażony i do niego należy wybór broni.
— A więc pan przyjmie broń, którą on zaproponuje?
— Nie ja, lecz pan w mojem imieniu, skoro pan robi mi ten zaszczyt, że chce być moim sekundantem.
— A jeśli on wybierze pistolety, na jaką odległość i jak chce się pan bić?
— To już rzecz twoja, milordzie, nie moja. Nie wiem, czy taki jest zwyczaj w Anglii, ale we Francyi przeciwnicy nie wtrącają się do niczego; sekundanci układają warunki, a to, co oni postanowią, jest zawsze jak być powinno.
— A zatem i to, co ja postanowię, będzie jak być powinno?
— Najzupełniej, milordzie.
Anglik skłonił się.
— Godzina i miejsce spotkania?
— O! jak najprędzej; już dwa lata nie widziałem rodziny i przyznam się panu, że mi pilno ucałować ich wszystkich.