Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/78

Ta strona została przepisana.

— Czy pan zechce przemierzyć po mnie? — zapytał sir Johna.
— To zbyteczne — odparł Anglik — pan de Montrevel i ja ufamy panu najzupełniej.
Pan de Valensolle zatknął drugą laskę przy czterdziestym kroku.
— Panowie — rzekł — wszystko gotowe.
Przeciwnik Rolanda był już na stanowisku, bez kapelusza i fraka.
Chirurg i dwaj sekundanci trzymali się z boku.
Roland zrzucił frak i kapelusz i stanął w odległości czterdziestu kroków naprzeciwko pana de Barjolsa.
Obaj, jeden na prawo, drugi na lewo, rzucili spojrzenie na ten sam widnokrąg.
Widok, jaki przedstawiał, odpowiadał najzupełniej straszliwej scenie, która miała się rozegrać.
Z prawej strony Rolanda ani z lewej pana de Barjolsa nie było widać nic, tu wznosiła się bowiem góra, zbiegająca ku nim stokiem spadzistym a uwieńczona olbrzymim dachem.
Ale ze strony przeciwnej, to jest po prawej ręce pana de Barjolsa a lewej Rolanda, rozpościerał się bezgraniczny widnokrąg.
Na pierwszym planie widniała płaszczyzna, o gruncie czerwonawym, przedziurawiona ze wszystkich stron śpiczastymi głazami, podobna do cmentarza Tytanów, których kości przebijałyby ziemię.
Na drugim planie zarysowywał się na tle zachodzącego słońca Awinion, opasany murami, i olbrzymi jego pałac, który, podobny do przyczajonego lwa, niby trzymał dyszące miasto pod swymi pazurami.
Poza Awinionem Rodan płynął wstęgą świetlaną niby strumień roztopionego złota.