— W takim razie chciej mu pan powiedzieć, że jestem jogo wiernym sługą.
— Nie omieszkam tego uczynić.
Uradowany tem zapewnieniem, dowódca portu potwierdził pozwolenie przejazdu i zwrócił je d’Artagnanowi.
Nie tracąc czasu na zbyteczne uprzejmości, d’Artagnan pożegnał dowódcę, podziękował mu i wyszedł.
Znalazłszy się na ulicy, obaj z Planchetem pobiegli pędem i, nakładając drogi, aby ominąć lasek, weszli inną bramą do miasta.
Statek był już gotów do odjazdu, a właściciel oczekiwał w porcie.
— Więc cóż? — zapytał, ujrzawszy d’Artagnana.
— Oto pozwolenie, już potwierdzone.
— A tamten drugi szlachcic?
— Nie pojedzie dzisiaj — odpowiedział d’Artagnan. — Ale niech się pan nie troszczy; zapłacę tak, jak za dwóch.
— Wobec tego ruszamy w drogę — rzekł właściciel.
— Ruszajmy! — powtórzył d’Artagnan.
I wskoczył z Planchetem do łodzi.
Po upływie pięciu minut stali już na pokładzie.
Był to czas ostatni, gdyż, zaledwie na pół mili odpłynęli od brzegu, d’Artagnan ujrzał błysk światła i usłyszał huk wystrzału. Wystrzał ten oznajmiał zamknięcie portu.
Teraz dopiero można się było zająć raną. Na szczęście, tak, jak przypuszczał d’Artagnan, nie była ona bynajmniej niebezpieczna: ostrze szpady napotkało na żebro i osunęło się wzdłuż kości, — co więcej, koszula tak przylgnęła do rany, że zaledwie kilka kropel krwi wyciekło.
D’Artagnan upadał ze znużenia. Położono mu siennik na pokładzie; młodzieniec rzucił się na niego i zasnął.
Nazajutrz, skoro świt, obudził się w odległości trzech do czterech mil od wybrzeży angielskich. Przez całą noc wiatr był słaby i płynęli wolno.
O godzinie dziesiątej rano statek zarzucił kotwicę w porcie Dowru.
O godzinie pół do jedenastej d’Artagnan stanął na ziemi angielskiej, wołając:
— Nareszcie jestem u celu!
Strona:PL Dumas - Trzej muszkieterowie (tłum. Sierosławski).djvu/290
Ta strona została przepisana.