Anglik obejrzał się ze zdumieniem, d’Artagnan zaś poruszony radością.
— Tak jest — kończył Atos, — tylko cztery razy: raz u pana de Créquy; drugi raz u mnie w domu, na wsi, w zamku de..., kiedy posiadałem zamek; poraz trzeci u pana de Tréville, gdzie wywołał powszechne zdumienie; wreszcie poraz czwarty w szynkowni, gdzie sam wyrzuciłem dwie jedynki, przegrywając w ten sposób sto ludwików i kolacyę.
— Odbierasz pan zatem swego konia? — zapytał Anglik.
— Oczywiście — odparł d’Artagnan.
— Nie pozwolisz mi się pan odegrać?
— Jak pan sobie przypomina, w warunkach naszych nie było mowy o odgrywaniu się.
— To prawda. Więc koń będzie zwrócony pańskiemu służącemu.
— Przepraszam pana — rzekł Atos; — chciałbym powiedzieć na stronie jedno słówko memu przyjacielowi.
— Proszę.
Atos odciągnął na bok d’Artagnana.
— Czego chcesz jeszcze, kusicielu? — zapytał go d’Artagnan, — może namówić mię, abym grał jeszcze, nieprawdaż?
— Nie; chciałbym, abyś się zastanowił.
— Nad czem?
— Chcesz odebrać konia? czy tak?
— Oczywiście.
— To zła rachuba; ja wziąłbym sto pistolów. Wszak pamiętasz, że postawiłeś rzędy przeciwko koniowi lub stu pistolom, do wyboru.
— Tak.
— Ja wziąłbym sto pistolów.
— Może; lecz ja wezmę konia.
— I źle robisz, powtarzam. Cóż uczynimy, mając jednego konia na nas dwóch? Nie mogę przecie siąść za tobą z tyłu, bo wyglądalibyśmy, jak dwaj synowie Aymona po stracie swego brata. Nie możesz mię też tak upokorzyć, abym szedł pieszo obok ciebie jadącego, i to jadącego na tak wspaniałym rumaku. Ja nie wahałbym
Strona:PL Dumas - Trzej muszkieterowie (tłum. Sierosławski).djvu/427
Ta strona została przepisana.