Strona:PL Dumas - Trzej muszkieterowie (tłum. Sierosławski).djvu/516

Ta strona została przepisana.

— Pragną jednej tylko nagrody, wiesz pani o tem dobrze... nagrody, która byłaby godna i ciebie i mnie.
I mówiąc to, przytulił ją tkliwie do siebie.
Nie opierała się prawie.
— Chcesz pan wziąć nagrodę z góry? — rzekła ze śmiechem.
— Ach! — zawołał d’Artagnan, opanowany w tej chwili namiętnością, jakiej kobieta ta nie przestała w nim budzić. — Ach! nieprawdopodobnem wydaje mi się moje szczęście i lękam się, aby nie znikło nagle, niby marzenie senne, więc staram się jak najszybciej zamienić je w rzeczywistość.
— Trzeba najpierw na to szczęście zasłużyć.
— Jestem na rozkazy pani — oświadczył d’Artagnan.
— Czy naprawdę? — spytała, pragnąc uspokoić resztę swych wątpliwości.
— Wymień nazwisko niegodziwca, z powodu którego te cudne oczy zalały się łzami.
— Któż panu powiedział, że płakałam? — zapytała.
— Zdawało mi się...
— Kobiety takie, jak ja, nie płaczą — oświadczyła.
— Tem lepiej! Jakże się więc ten człowiek nazywa?
— Nie zapominaj pan, że to nazwisko jest moją tajemnicą.
— A jednak muszę je poznać.
— Tak jest... I zwierzenie to jest właśnie dowodem, jak bardzo ci ufam.
— Uszczęśliwiasz mię, pani. Któż to jest tedy?
— Znasz go pan.
— Istotnie?
— Tak jest.
— Może to któryś z moich przyjaciół? — pytał d’Artagnan, aby tem silniejszą obudzić wiarę w swą nieświadomość.
— A gdyby to był istotnie pański przyjaciel, czy zawahałbyś się pan? — zawołała milady, a błysk złowrogi uderzył z jej oczu.
— Nie! nawet, gdyby to był mój brat rodzony! — odpowiedział d’Artagnan z udanym zapałem.