— I dlaczegóż to?
— Ponieważ ja jeden wiem...
— Co?
— Że nie jest on winien względem ciebie w tym stopniu, jak ci się to wydaje.
— Doprawdy!? — zawołała milady z pewnem zaniepokojeniem. — Wytłómacz swoje słowa dokładniej, gdyż istotnie nie pojmuję, co znaczą.
I spojrzała na d’Artagnana, trzymającego ją w objęciach, rozszerzonemi źrenicami, w których zapaliły się jakieś błyski.
— Jestem człowiekiem prawym — oświadczył d’Artagnan, postanowiwszy nareszcie odkryć karty, — i odkąd zdobyłem twoją miłość... a tego mogę być pewnym, nieprawdaż?...
— Tak jest. Ale mów dalej.
— Otóż jestem w tej chwili jakby odrodzony duchowo i... cięży mi pewne wyznanie.
— Wyznanie?!
— Gdybym wątpił w twoją miłość, nie powiedziałbym ci tego. Ale ty mię kochasz, piękna moja kochanko! kochasz?...
— Nie powinieneś w to wątpić.
— Gdybym więc, powodowany miłością, zawinił czemś względem ciebie, przebaczyłabyś mi?
— Być może.
Z możliwie najsłodszym uśmiechem chciał d’Artagnan zbliżyć swe wargi do ust milady, — lecz ona odepchnęła go.
— Chcę usłyszeć to wyznanie — rzekła blednąc. — Czemże względem mnie zawiniłeś?
— W ubiegły czwartek naznaczyłaś hrabiemu de Wardes schadzkę w tym samym pokoju, nieprawdaż?
— Ja?... Bynajmniej.
Milady wypowiedziała te słowa tak stanowczym głosem i z tak pewnym siebie wyrazem twarzy, że, gdyby d’Artagnan nie miał bezwzględnej pewności, musiałby się zachwiać w swem przekonaniu.
— Nie kłam, mój śliczny aniele — rzekł, śmiejąc się, — bo na nic się to nie przyda.
Strona:PL Dumas - Trzej muszkieterowie (tłum. Sierosławski).djvu/524
Ta strona została przepisana.