W cieniu kurytarza postać przybyłego wydała się milady znajomą. Wsparłszy się ręką na poręczy krzesła, na którem siedziała, podała się głową naprzód, jakgdyby chcąc pójść naprzeciw rzeczywistości.
Nieznajomy zwolna posuwał się ku niej, w miarę zaś, jak wchodził w krąg światła lampy, słabo oświecającej pokój, milady pomimo woli cofała głowę.
Wreszcie niepewność jej została rozwiana.
— Czy się nie mylę? mój brat?! — zawołała nagle ze zdumieniem. — Jakto? tyżeś to?
— Tak jest, piękna pani — odpowiedział chłodno lord Winter, skłaniając równocześnie głowę w ukłonie napoły uprzejmym, napoły ironią zaprawionym. — Tak! to ja we własnej osobie.
— Więc ten zamek?...
— Jest moją własnością.
— A ten pokój?...
— Przeznaczony jest dla pani.
— Jestem więc twoim więźniem?
— Mniej-więcej tak.
— Ależ to... to okrutne nadużycie władzy!
— Nie posługujmy się patetycznemi określeniami... Usiądźmy raczej i pomówmy z sobą spokojnie, tak, jak przystoi bratu i siostrze...
Lord Winter odwrócił się i, spostrzegłszy, że młody oficer oczekuje snadź jeszcze dalszych zleceń, rzekł doń uprzejmie:
— Dziękuję panu. Jestem zupełnie zadowolony. Teraz racz pan, panie Feltonie, pozostawić nas samych.