Strona:PL Dumas - W pałacu carów.djvu/112

Ta strona została przepisana.

Obu moich pierwszych uczniów, do których udałem się, hrabiego Bobrinskiego i Naryszkina, nie zastałem w domu... Pomyślałem sobie, że los niekiedy urządza ludziom bardzo miłe niespodzianki. Idąc dalej, zauważyłem, że mijający mnie ludzie spoglądają na mnie z jakimś dziwnym niepokojem, lecz nic nie mówią... Wkrótce atoli przechodził koło mnie jakiś jegomość, jak się zdaje, bardziej towarzysko usposobiony, od innych. Ujrzawszy mnie, zawołał: „Nos!” Nie wiedziałem, co znaczy to słowo po rosyjsku, to też pomyślałem sobie, że nie warto zatrzymywać się dla takiego jednosylabowego słówka, przeto najspokojniej w święcie poszedłem dalej.
Na rogu ulicy Grochowej wprost na mnie pędził co koń skoczy jakiś dorożkarz. Ten, mimo prędkiej jazdy, rzuciwszy na mnie okiem, również krzyknął; „Nos! nos!” Wreszcie, na placu Admiralicji zetknąłem się z jakimś chłopem, który, ujrzawszy mnie, nic nie rzekł, tylko złapawszy garść śniegu, dopadł mnie i, zanim zdołałem zorjentować się o co chodzi, począł z całej siły trzeć mi śniegiem twarz, zwłaszcza nos! Przekonany, że ten chłop pozwolił sobie na jakiś niezbyt delikatny a dość przykry żart w stosunku do mnie, dałem mu tak pięścią w łeb, że odleciał ode mnie o jakie dziesięć kroków.
Na nieszczęście, albo raczej na moje szczęście, podczas tego przechodziło dwóch innych chłopów. Ujrzawszy mnie, porwali mnie za obie ręce, podczas gdy poprzedni, wpadłszy w zapał, znowu mnie dopadł, po dawnemi jął mi trzeć twarz śniegiem, korzystając z tego, że nie mogę się więcej bronić! Wtedy, sądząc, że padłem ofiarą jakiegoś napadu, począłem z całej siły krzyczeć o ratunek. Nadbiegł jakiś oficer i jął mnie pytać po francusku, o co chodzi?
— Na Boga! — krzyknąłem, usiłując wyrwać się