Strona:PL Dumas - W pałacu carów.djvu/117

Ta strona została przepisana.

Jeszcze tydzień, a nastała w Petersburgu zima jak się patrzy. Newa zamarzła, jeżdżono teraz po niej saniami; wszędzie zamiast powozów i dorożek ukazały się sanie. Newski prospekt przemienił się jakby w Longchamp, z tłumem staje jadących niem ludzi; we wszystkich świątyniach palono w piecach, przed teatrami i na wielu ulicach płonęły ogniska, dokoła których na ławach grzali się słudzy w oczekiwaniu swych panów. Co się tyczy woźniców, to ci panowie, którzy troszczą się o nich — odsyłają ich zazwyczaj do domu, z rozkazem przybycia po nich o oznaczonej godzinie. Najnieszczęśliwszemi ofiarami mrozów są żołnierze i strażnicy budkowy. Ani jedną noc nie minie, aby który z nich nie zmarzł na ulicy.
Mrozy nastawały coraz to mocniejsze. W okolicach Petersburga ukazały się całe stada wilków a razu pewnego rano kilka ich sztuk zauważono na zaułku Litejnym, koło fabryki, ale wyglądały one bardzo spokojnie i bardziej można było przypuszczać, że przyszły one na żebraninę, niż na drapieżny napad. Oczywiście, zabito je.
Opowiedziałem o tej awanturze z wilkami, tegoż wieczoru, hrabiemu Annienkowowi, on zaś ze swej strony opowiedział mi o wspaniałem polowaniu na niedźwiedzie, które organizuje się w tych dniach o 10-12 wiorst od miasta. Polowanie to urządza sam Naryszkin, jeden z mych uczniów. Poprosiłem tedy Aleksego Annienkowa aby zakomunikował mu o mej chęci wziąć w niem udział. Przyrzekł mi to i rzeczywiście zaraz nazajutrz otrzymałem zaproszenie od Naryszkina, ze wskazaniem rodzaju broni i ubrania.
Ubranie miało być futrzane, obszyte u góry również futrem, a na głowie coś w rodzaju skórzanego kaszkietu z futrem, opadającem na ramiona. Wszyscy uczestnicy polowania mieli być pouzbrajani w kindżały.