Strona:PL Dumas - W pałacu carów.djvu/73

Ta strona została przepisana.

W tejże chwili ukazał się pod oknami oficer z koniem i piką.
— Wybornie, — rzekł Konstanty, wbiegając do ogrodu i dając mi znak, abym podążył za nim.
— Lubieński, daj mu szablę. Dobrą tylko, kawaleryjską szablę! A teraz zobaczymy, mój panie mistrzu szermierki, co będzie z panem. Obawiam się, że przedziurawię pana, jak żabę!
Przy tych słowach książę Konstanty wskoczył na konia i z wielką zręcznością jął wywijać piką, wyprawiając najtrudniejsze ćwiczenia. Równocześnie podano mi trzy czy cztery szable, proponując wybrać sobie jedną do walki.
Wybrałem pierwszą z podanych mi.
— No co, czy pan już gotów? — krzyknął wielki Książe.
— Jestem gotów, Wasza Wysokości.
Książe smagnął konia i popędził na drugi koniec alei.
— Jego Wysokość, prawdopodobnie, żartuje sobie? — zwróciłem się do adjutanta.
— Bynajmniej, monsieur, — odparł tenże, — tu chodzi o pańskie życie, albo o posadę dla pana! Broń się pan w sposób jaknajpoważniejszy, — oto wszystko, co mogę panu powiedzieć.
Sprawa przybierała poważniejszy obrót, niż myślałem dotychczas. Wypadało mi nie tylko parować ciosy, — to jeszcze byłoby dla mnie głupstwem, — ale baczyć na siebie, bo mając do czynienia z wielkim księciem, narażałem się na wielkie niebezpieczeństwo.
Trudno, nie było innej rady, — cofać się nie mogłem, to też przywołałem na pomoc cały swój spokój i — zręczność.
Wielki książę już dojechał do końca olei ogrodu. Zawróciwszy konia, krzyknął: