— Co się stało — rzekł — i co się pani dowiedziała.
— Nic — odparła Berta.
— Nic!... Gdyby pani niczego się nie dowiedziała, nie odeszłaby pani w ten sposób, nie zwracając na mnie uwagi, nie żegnając się ze mną, nie dając mi żadnego znaku.
— Pocóż mam się żegnać z panem, kiedy mnie pan odprowadzi? Dość będzie czasu na pożegnanie przed bramą zamku Souday.
— Jakto! pani pozwala?...
— Co? żeby mi pan towarzyszył? Ależ, po wszystkiem, co pan z mojego polecenia uczynił tej nocy, ma pan do tego zupełne prawo... chyba, oczywiście, że pan jest zanadto zmęczony.
— Ja zmęczony, gdy chodzi o towarzyszenie pani? Ależ z panią, albo z panną Maryą, poszedłbym na koniec świata. Zmęczony? Nigdy!
Berta uśmiechnęła się, poczem, spoglądając z boku na młodego barona:
— Co za nieszczęście — szepnęła — że nie należy do nas!
Ale niebawem z uśmiechem:
— Ba! — dodała — z tym charakterem będzie tem, czem zechcemy, żeby był.
— Zdaje mi się, że pani do mnie mówi, a jednakże nie słyszę, co pani mówi.
— Dlatego, że mówię do pana cichutko.
— A dlaczego pani mówi do mnie cichutko?
— Dlatego, że tego, co mówię, nie można powiedzieć głośno, przynajmniej w tej chwili.
— Ale później? — spytał młodzieniec.
— Ach! później, może...
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/107
Ta strona została przepisana.