— A kto panu przeszkadza nim zostać? — spytała Marya, podając mu rękę z kolei.
Młodzieniec rzucił się na tę dłoń wyciągniętą i ucałował ją z podwójną namiętnością, wynikającą z miłości i wdzięczności.
— Och! tak, tak, tak — szepnął tak cicho, żeby tylko Marya mogła go słyszeć — dla pani i z panią!
Ale dłoń Maryi została poniekąd wyrwana z rąk młodzieńca gwałtownym ruchem konia młodej dziewczyny.
Berta, popędzając swego uderzeniem pięty, uderzyła szpicrutą wierzchowca siostry.
Konie i amazonki ruszyły z kopyta galopem i znikły w ciemnościach, jak cienie.
Młodzieniec pozostał sam na środku drogi.
— Żegnam! — rzuciła mu Berta.
— Do widzenia! — krzyknęła Marya.
— Och! tak, tak — zawołał, wyciągając ręce ku odjeżdżającym — tak, do widzenia! do widzenia!
Dziewczęta przebyły drogę w zupełnem milczeniu. Dopiero przed bramą zamku:
— Maryo — odezwała się Berta — będziesz drwiła ze mnie.
— A to dlaczego? — spytała Marya, drgnąwszy mimowoli.
— Ja go kocham — rzekła Berta.
Z piersi Maryi omal nie wybiegł jęk bólu. Miała tyle siły, że go zdławiła.
— A ja mu powiedziałam: „Do widzenia!“ — rzekła. — Dałby Bóg, żebym go już więcej nie widziała.