Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/128

Ta strona została przepisana.

Był to młody wieśniak bretoński, przybrany w kapelusz o szerokich skrzydłach, w kamizelkę czerwoną ze srebrnymi guzikami, w kaftan niebieski, haftowany czerwonem i w wysokie kamasze skórzane; w ręku trzymał okuty kij, taki, jakim posługują się wieśniacy w podróży.
Wydał się zdumiony widokiem, jaki miał przed oczyma, wszelako nie zwrócił się z pytaniem do nikogo. Ukląkł i odmówił modlitwę; poczem zbliżył się do łóżka, wpatrzył się bacznie w woskowo bladą twarz biednego Tinguy’ego, dwie wielkie łzy stoczyły się po jego policzkach, otarł je, poczem wyszedł w milczeniu, jak był wszedł.
Wieśniacy, przyzwyczajeni do tej praktyki relgijnej, która nakazuje, aby każdy, przechodzący mimo mieszkania nieboszczyka, ofiarował modlitwę za jego duszę i błogosławieństwo dla jego ciała, nie zdziwili się bynajmniej obecnością nieznajomego i nie zwrócili wcale uwagi na jego odejście.
On zaś, o kilka kroków od chaty, spotkał się z innym wieśniakiem, niższym i młodszym, który wydawał się jego bratem a siedział na koniu.
— I cóż, Złoty Konarze — spytał mały wieśniak — co się stało?
— Stało się... że niema dla nas miejsca w tym domu; zawitał tam gość, który zajął dom cały.
— Jakiż to gość?
— Śmierć.
— A kto umarł?
— Ten, do którego przybyliśmy prosić o gościnność. Powiedziałbym chętnie: Niechaj ta śmierć będzie nam puklerzem; ukryjmy się pod rąbek całuna śmiertelnego, którego nikt nie uchyli; ale słyszałem, że Tinguy umarł na tyfus, a jakkolwiek lekarze zaprzeczają