Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/129

Ta strona została przepisana.

możliwości zarazy, nie będę nas narażał na takie niebezpieczeństwo.
— Nie obawiasz się, Złoty Konarze, żeś został poznany?
— Niepodobna! Było tam osiem czy dziesięć osób, mężczyzn i kobiet modlących się dokoła łóżka. Wszedłem, uklękłem, modliłem się, jak inni. Tak postępuje w wypadku podobnym każdy chłop bretański lub wandejski.
— I cóż teraz poczniemy? — spytał młodszy wieśniak.
— Mieliśmy wybierać między zamkiem mego kolegi a chatą ubogiego wieśniaka, który miał być naszym przewodnikiem, między rozkoszami zbytku i siedziby książęcej, dającej bezpieczeństwo wątpliwe, a ciasną chałupą, twardem łóżkiem, chlebem gryczanym, zapewniającymi bezpieczeństwo zupełne. Ban Bóg rozstrzygnął sprawę; nie mamy już wyboru; musimy się zadowolić wygodami.
— Ale wspominałeś, że zamek nie jest pewny?
— Zamek należy do jednego z moich przyjaciół lat dziecinnych, którego ojciec otrzymał tytuł barona za czasów Restauracyi; ojciec umarł. Zamek zamieszkany jest obecnie przez wdowę po nim i przez jego syna. Gdyby syn był sam, nie niepokoiłbym się; jakkolwiek jest to człowiek słabego charakteru, niemniej serce ma uczciwe. Ale matka jego wydaje mi się samolubna i ambitna i to mnie niepokoi.
— Ech! na jedną noc! Nie masz w sobie awanturniczego ducha, Złoty Konarze.
— Owszem, gdy chodzi o mnie samego; ale odpowiadam przed Francyą, albo przynajmniej przed swojem stronnictwem za życie księ...
— Petit-Pierre’a, chcesz powiedzieć... Ach, Złoty