Konarze, od dwóch godzin, to jest od czasu, gdy wyruszyliśmy w drogę, winien mi jesteś już dziesiąty zakład.
— Będzie to ostatni, księ... Petit-Pierre, chciałem powiedzieć; odtąd tem tylko będę nazywał panią imieniem i o tem jedynie pamiętać będę, że pani jest moim bratem.
— A więc w drogę, do zamku! Takie mnie opadło zmęczenie, że chata ludożercy z bajki byłaby mi pożądanem schronieniem.
— Skręcimy na drogę poprzeczną, tak, że w dziesięć minut będziemy na miejscu. Proszę zasiąść w siodle jak można najwygodniej, ja pójdę piechotą naprzód, inaczej moglibyśmy zgubić drogę, zaledwie naznaczoną.
— Poczekaj — rzekł Petit-Pierre.
I zesunął się z konia.
— A to dokąd? — zapytał Złoty Konar z niepokojem.
— I ja chcę również odmówić modlitwę przy łóżku tego wieśniaka.
— Ależ co znowu!
— Było to serce dzielne i mściwe; gdyby był żył, naraziłby za nas życie. Sądzę, że należy się ode mnie skromna modlitwa jego zwłokom.
Złoty Konar uchylił kapelusza i cofnął się, pozostawiając wolne przejście młodemu towarzyszowi.
Podobnie, jak Złoty Konar, mały wieśniak wszedł do chaty, wziął gałązkę, zanurzył ją w wodzie święconej i pokropił zwłoki; poczem ukląkł, odmówił modlitwę w nogach łóżka i wyszedł, a na tę jego modlitwę nie więcej zwrócono uwagi, niż na modlitwę jego towarzysza.
Złoty Konar pomógł Petit-Pierre’owi wsiąść na konia, poczem obaj, młodszy na siodle, starszy piechotą
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/130
Ta strona została przepisana.