skierowali się w milczeniu na ścieżkę, wiodącą przez pola na przełaj a prawie niewidzialną, która prowadziła krótszą linią do zamku la Logerie.
Zaledwie przebyli z pięćset kroków, Złoty Konar przystanął i zatrzymał konia Petit-Pierre’a.
— Cóż się znów stało? — spytał ten ostatni.
— Słyszę odgłos kroków — odparł młodzieniec. — Trzeba się przysunąć do tego krzaku; ja stanę za tem drzewem. Ten, kto nas będzie mijał, przejdzie prawdopodobnie, nie widząc nas.
Nieznajomy, któremu ustąpili miejsca, a który niebawem wyłonił się z ciemności, biegł raczej niż szedł w tym samym, co oni, kierunku. Oczy Złotego Konara, przyzwyczajone już do mroku, rozróżniły, że był to młodzieniec dwudziestoletni. Kapelusz trzymał w ręku a włosy jego były w tył przez wiatr odrzucone, tak, że twarz miał zupełnie odsłoniętą.
Złoty Konar krzyknął ze zdziwienia; ale, ponieważ był jeszcze niepewny, poczekał, aż młodzieniec minął go o jakie trzy kroki, i dopiero wtedy zawołał:
— Michale!
Młodzieniec, który nie spodziewał się usłyszeć swego imienia śród ciemności, na tem pustkowiu, skoczył w bok i głosem drżącym ze wzruszenia:
— Kto mnie woła? — spytał.
— Ja — odparł Złoty Konar, zdejmując kapelusz i perukę i rzucając ją na ziemię; poczem zbliżył się do przyjaciela już tylko w przebraniu chłopskiem, które zresztą nie zmieniło nic w jego fizyonomii.
— Henryk de Bonneville! — zawołał baron Michel z najwyższem zdumieniem.
— On sam. Ale nie wymawiaj tak głośno mojego nazwiska; jesteśmy bowiem w kraju i w chwili, gdzie zarośla, rowy i drzewa podzielają ze ścianami przywilej posiadania uszu.
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/131
Ta strona została przepisana.