Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/134

Ta strona została przepisana.

— Ma słuszność — rzekł Petit-Pierre.
— Więc cóż począć?
— I nie chodzi tylko o moją matkę — ciągnął dalej Michał.
— O kogóż jeszcze?
— Poczekaj! — rzekł młodzieniec, rzucając dokoła niespokojne spojrzenie — oddalmy się jeszcze od tego żywopłotu i od tych zarośli.
— Do dyabła!
— Chodzi o Courtin’a.
— O Courtin’a,? a to co takiego?
— Nie pamiętasz Courtin’a, dzierżawcy?
— O! owszem! poczciwiec, który podzielał zawsze twoje zdanie, wbrew wszystkim a nawet wbrew twojej matce.
— Właśnie! Otóż, Courtin, zaciekły zwolennik Ludwika Filipa, jest wójtem tutaj. Gdyby cię spotkał w polu nocą, w tym stroju, kazałby cię niezwłocznie aresztować.
— Nad tem warto się zastanowić — odparł Henryk, poważniejąc. — Co o tem myśli Petit-Pierre?
— Nie myślę nic, mój kochany Złoty Konarze; pozwalam ci myśleć za mnie.
— Z tego wszystkiego wynika tedy, że zamykasz nam drzwi przed nosem? — rzekł Bonneville.
— Cóż to was obchodzi — odparł baron Michel, którego oczy roziskrzyły się błyskiem nadziei — jeżeli wam otworzę inne, daleko bezpieczniejsze, niż drzwi zamku la Logerie?
— Jakto! co to nas obchodzi? Obchodzi nas bardzo, przeciwnie! Cóż o tem powie mój młody towarzysz?
— Powiem, że byleby jakiekolwiek drzwi się otworzyły, to wszystko, czego pragnę. Wyznaję, że upadam ze zmęczenia.