okrągłe placki, liczyli je, układali w koszyki i te wręczali bądź żebrakom, bądź kobietom, które przybywały pode drzwi w rogu pokoju, obok beczek. Drzwi te wychodziły na mały dziedziniec, ten zaś prowadził na uliczkę, o której mówiliśmy.
Aubin siedział na fotelu z drzewa, pod okapem komina; obok niego zajął miejsce człowiek, odziany w kurtkę z koziej skóry, w czapce czarnej włóczkowej; w człowieku tym odnajdujemy dawnego znajomego, Jana Oullier’a; nieodłączny pies leżał u nóg jego.
Za nimi siostrzenica Aubin’a, młoda, ładna wieśniaczka, którą wziął do siebie, by mu pomagała w prowadzeniu interesu, podsycała ogień i czuwała nad kilkunastoma bronzowemi filiżankami, w których grzał się powoli na kominie jabłecznik.
Aubin rozmawiał z wielkiem ożywieniem, jakkolwiek głosem przyciszonym, z Janem Oullier’em, gdy nagle z pierwszej izby wybiegł lekki świst, naśladujący krzyk kuropatwy.
Któż to nas tu nachodzi? — zawołał Aubin, pochylając się i zaglądając przez otwór, pozostawiony w firankach. — Człowiek z Logerie... Baczność!
I wnet małe drzwi zamknęły się z cicha; kobiety i żebracy znikli. Mężczyźni, którzy liczyli placki, zamknęli i przewrócili worki, a usiadłszy na nich, w niedbałej postawie, palili fajkę. Ci zaś, którzy pili, umilkli wszyscy, a kilku zasnęło na stole, jakby pod zaklęciem.
Jan Oullier zwrócił się w stronę komina, tak, by na razie ukryć rysy swoje przed tymi, którzyby weszli.