wyszedł z wody człowiek, przystanął za pnieni wierzby, nasłuchiwał przez chwilę, a potem zaczął iść chyłkiem wzdłuż zarośli, z widocznym zamiarem podążenia tą samą drogą, którą ruszyli żołnierze. Pochwycił właśnie krzak paproci, by wejść na skałę, gdy rozległ się słaby jęk w odległości kilku kroków.
Jan Oullier — bo ów człowiek był to nie kto inny tylko nasz zbieg — zwrócił się w stronę, z której jęk go doleciał. W miarę, jak się zbliżał, jęki przybierały ton boleśniejszy. Schylił się, wyciągnął rękę i uczuł na dłoni lizanie języka miękkiego i ciepłego.
— Wałkoń! mój biedny Wałkoń! — szepnął Wandejczyk.
Był to istotnie Wałkoń, który, ostatkami sił wywlókł na brzeg kaftan swego pana — i położył się na skórze, by umrzeć. Jan Oullier wyciągnął kaftan z pod psa i zawołał go. Wałkoń zaskowyczał przeciągle, ale się nie ruszył. Jan Oullier pochwycił na ręce psa, chcąc go zabrać, ale pies nie ruszał się już wcale. Na rękę, którą Wandejczyk psa podtrzymywał, spływała ciecz ciepła i lepka.
Wandejczyk poniósł tę rękę do ust i poznał mdły smak krwi. Usiłował otworzyć zaciśnięte zęby zwierzęcia, ale napróżno. Wałkoń poniósł śmierć, ratując swego pana, którego przypadek sprowadził w to miejsce po ostatnią pieszczotę wiernego zwierzęcia. Tylko, czy pies został zabity kulą żołnierzy, czy też był już zraniony, gdy wskoczył do wody, zwęszywszy trop Jana Oullier’a?
Wandejczyk skłaniał się raczej ku ostatniemu przypuszczeniu; to zatrzymanie Wałkonia w pobliżu rzeki, trudność, z jaką pływał, wszystko zniewalało Oullier’a do mniemania, że rana była zadana poprzednio.
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/230
Ta strona została przepisana.