przewrócił go na wznak w błotniste łożysko strumyka; a przykładając do skroni Michała zimną lufę pistoletu, rzejkł:
— Ani jednego krzyku! ani jednego słowa! albo śmierć!
Poczem ukląkł jednem kolanem na piersi Michała i tak pozostał bez ruchu, jak gdyby czekał na kogoś. Wreszcie, widząc, że oczekiwany nie nadchodzi, wydał okrzyk, naśladujący wrzask puhacza. Odpowiedział mu taki sam okrzyk, wybiegający z głębi lasu, poczem rozległy się szybkie kroki i ukazała się nowa osoba na widowni.
— To ty, Picaut? — spytał człowiek, który trzymał pod kolanem młodego barona.
— Nie, to nie Picaut — odparł przybyły — to ja.
— Kto ja?
— Ja, Jan Oullier!
— Jan Oullier! — krzyknął pierwszy z taką radością, że uniósł się do połowy, co przyniosło wielką ulgę jego jeńcowi.
— To wy, naprawdę? wymknęliście się czerwonym spodniom?
— Tak, dzięki wam, przyjaciele; ale nie mamy minuty czasu do stracenia, jeśli chcemy uniknąć wielkich nieszczęść.
— Co czynić? Teraz, kiedy jesteś wolny i wróciłeś do nas, wszystko pójdzie po myśli.
— Ilu ludzi masz ze sobą?
— Było nas ośmiu, gdy wychodziliśmy z Montaigu; przyłączyli się do nas ci z Vieille-Vigne: będzie nas w tej chwili piętnastu albo osiemnastu.
— A strzelby?
— Mamy wszyscy.
— Dobrze. Gdzieżeś ich rozstawił?
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/246
Ta strona została przepisana.